sobota, 14 grudnia 2013

Adzian Falang

Z Koh Phi Phi z pomocą Air Asia udaliśmy się na północny wschód Tajlandii do regionu Isaan. Już na lotnisku w Bangkoku (nasze połączenie z Krabi było z przesiadką w stolicy) zauważyliśmy różnicę między naszym wcześniejszym lotem do Krabi, a lotem do Khon Kaen. Na pokładzie  samolotu do Krabi, na sto osiemdziesiąt osób, około dwóch trzecich stanowili biali turyści w japonkach, luźnych T-shirtach i okularach przeciwsłonecznych. Na pokład samolotu do stolicy Isaanu, oprócz nas były dwie, może trzy osoby o nielokalnym wyglądzie. Wszystko dlatego, że miejsce do którego się udawaliśmy leży całkowicie poza głównym szlakiem turystycznym. Co więcej, miejscowość do której zmierzaliśmy – Kalasin – nie była nawet opisana w Lonely Planet! Tak! Pierwszy raz podczas naszych wojaży mieliśmy się znaleźć w miejscu, którego nie było w przewodniku…


Po co zatem jechaliśmy na drugi koniec Tajlandii, do miejsca w którym według biblii podróżników nie ma czego szukać, a o którym miejscowi na forach piszą, iż widząc białego turystę są przekonani że wsiadł do złego autobusu i dlatego do nich przyjechał? Otóż mieliśmy całkiem dobry powód, a nawet dwa powody!

Dla nie będących w temacie, te dwie osoby na zdjęciu to bardzo znani polscy aktorzy filmowo-serialowi. Poznajecie? Możemy jeszcze ewentualnie wybaczyć Wam nie znajomość sympatycznej blondynki, ale jeśli nie rozpoznajecie dżentelmena na zdjęciu, to znaczy że nie jesteście na bieżąco z wydarzeniami w szołbiznesie...

Jakiego polskiego aktora serialowego oglądało najwięcej telewidzów w historii? Może Piotra Cyrwusa, legendarnego Ryśka z Klanu? Nie. Jego oglądało w porywach do 4 milionów widzów. Może Artura Żmijewskiego? 4,5 miliona widzów „Ojca Mateusza” i nieco ponad 5 milionów „Na dobre i na złe”, nieźle, ale to jeszcze nie top. A może chodzi o braci Mroczków w M jak Miłość? Nawet jak policzyć każdego widza dwa razy, za każdego z braci osobno, wychodzi ledwie 13 milionów telewidzów. Aktor na zdjęciu to Adam „Rajski” odtwórca roli Garry’ego Sir’a w serialu, którego nazwy nie pamięta już chyba sam aktor, a który przyciągnął przed ekrany 90 milionów widzów w całych Indiach! Dziewięćdziesiąt milionów! Dzie-więć-dzie-siąt! MILIONÓW!!! 

Jeśli nie pamiętacie historii Państwa Rajskich, to zapraszamy do poczytania archiwalnego wpisu: 

Od kiedy spotkaliśmy Rajskich w Banaue na początku kwietnia 2012 roku sporo się w ich życiu zmieniło. Adam zdążył zagrać rolę w serialu, który oglądało regularnie (pisaliśmy już o tym?) DZIEWIĘĆDZIESIĄT MILIONÓW widzów, po czym oboje postanowili porzucić swoje kariery w Bollywood i przenieść się na bardziej przyjazne terytorium Tajlandii, gdzie jak mówi Ewa – wszystko jest lepsze niż w Indiach. Ludzie, czystość, jedzenie, pogoda, czystość, transport publiczny, czystość, ilość krów na ulicach, odległość między twarzą rozmówcy a Twoją twarzą podczas rozmowy, czy w końcu czystość.

Obecnie Rajscy stacjonują w miejscowości Kalasin, trzydziestotysięcznym miasteczku będącym stolicą prowincji, gdzie zajmują się edukowaniem miejscowej młodzieży w tajemnej sztuce mówienia po angielsku. Jak mówią, a potwierdzają to również inni nauczyciele których poznaliśmy (w języku miejscowym określani jako Adzian Falang czyli nauczyciel-obcokrajowiec), …

…edukacja młodych Tajów nie należy do zadań przynoszących szczególnie spektakularne efekty, a władze szkoły oczekują przede wszystkim tego, żeby młodzież była szczęśliwa. Tajlandia to w końcu kraj tysiąca uśmiechów, a nam udawało się porozumieć nawet z osobami, które ni w ząb nie znały angielskiego, za to zawsze pozostawały uśmiechnięte.

Kiedy już w miarę zaktualizowaliśmy wzajemne informacje o sobie (choć żeby opowiedzieć i usłyszeć wszystko musielibyśmy w Kalasinie spędzić nie trzy dni, a trzy tygodnie), Rajcy pokazali nam nieco okolicy. I okazuje się, że Lonely Planet jest niedouczony jeśli chodzi o znajomość Tajlandii, bo w okolicach Kalasina jest co oglądać! Jest znane w całym regionie muzeum dinozaurów, do którego wybraliśmy się w towarzystwie bardzo sympatycznej Uanii – koleżanki Rajskich ze szkoły.…


Muzeum utworzono w celu udokumentowania odkryć archeologicznych w regionie. Oczywiście nie byłyby one możliwe, gdyby nie mnich, który podczas medytacji doznał olśnienia, które kazało mu szukać kości pod ziemią…

Tak się szczęśliwie złożyło, że w Kalasinie znaleźliśmy się w przeddzień urodzin Króla Tajlandii i do muzeum udaliśmy się w dniu urodzin, dzięki czemu wejście było darmowe :) Co więcej, na wieczór miasto przygotowało liczne atrakcje, w postaci apelu oraz występów artystycznych w tradycyjnych strojach, a także pokazu fajerwerków.


Oprócz muzeum dinozaurów w pobliżu Kalasinu jest również bardzo sympatyczna świątynia buddyjska…


A w samym mieście odnowiona niedawno świątynia chińska..


…oraz kolejna świątynia buddyjska…

…z dzwonnicą.

Główna jednak atrakcja okolic Kalasinu znajduje się w sąsiedniej wsi, do której można dojechać rowerami. Już sama wyprawa rowerowa przynosi wiele radości, w postaci miejscowych machających na powitanie i wołających „hello!” z każdego prawie domostwa. Mieszkańcy okolic naprawdę nieczęsto widują Falanga, a już czterech Falangów pedałujących wesoło przez ich wioskę musi przyciągać uwagę.

Jeśliby pojechać w przeciwnym kierunku do głównej atrakcji (co zrobiliśmy ostatniego dnia naszego pobytu), to napotkać można atrakcję pomniejszą, a mianowicie dom urządzony w stylu bardziej współczesnym.

Nie jest to muzeum, ani żadna tam atrakcja turystyczna (tu nie ma turystów!) tylko dom lokalnego artysty, który jednocześnie jest mechanikiem samochodowym…

…lubującym się w erotyce…



... i dinorazurach...


Wracając jednak do głównej atrakcji. Jest to mianowicie tak zwana świątynia z trupami. Po dojechaniu na miejsce zaczyna się dość niewinnie, od mnichów zamiatających ulice, spacerujących wszędzie kur z małymi kurczakami oraz ustawionych gdzieniegdzie kilku wielkich gongów, w które można siarczyście przywalić, na znak modlitwy…

Jednak po krótkim spacerze przez las dochodzi się do budynku kryjącego mroczną tajemnicę. Już od wejścia widać trupy! DZIEWIĘĆDZIESIĄT MILIONÓW TRUPÓW!

No dobra, nie dziewięćdziesiąt milionów, może bardziej dwadzieścia kilka trupów, ale jednak. W świątyni wystawione są – w szklanych przezroczystych trumnach – ciała osób, które oddały swoje zwłoki na cele naukowe. 


Ciała są często porozcinane w miejscach, gdzie wyjmowano z nich mózgi lub inne organy wewnętrzne. Oprócz dorosłych są też – zamknięte w słoikach – ciała płodów...

...a także kilka szkieletów w towarzystwie manekina prezentującego najnowsze kolekcje, co dopełnia atmosferę tego miejsca. 




Wszystko można podziwiać z bliska i fotografować, gdyż mnich, który pilnuje dobytku jest zbyt zajęty czytaniem aktualności na fejsbuku…

Kiedy już otrząsnęliśmy się z wrażenia jakie wywarła na nas świątynia z trupami, postanowiliśmy wrócić do Kalasina i posilić się na miejscowym rynku. A wybór na stoiskach ogromny. Są owoce różnego rodzaju, warzywa, jajka, owoce morza, żaby…

…żółwie….

…larwy…

…świerszcze…

…czy soczyste robale…

Do wyboru do koloru. My zdecydowaliśmy się na mało oryginalne danie, rosołek oraz wieprzowinkę z ryżem. Trzy złote za lunch menu – pycha!  

I niestety nasz pobyt w Kalsinie musiał dobiec końca, gdyż i nasz urlop dobiegał już końca. Bezapelacyjnie jednak nasza krótka wyprawa w nieznane, z przesiadką na stacji autobusowej na której nie było żadnej znanej nam litery i nikt nie mówił po angielsku, a ceny i godziny odjazdu busów komunikowane nam były na kalkulatorze, była dziewięćdziesiąt milionów razy ciekawsza niż tygodniowy pobyt na „rajskiej” wyspie Koh Phi Phi.

Ostatni dzień spędziliśmy w Bangkoku, jak typowi turyści – biegając za koszulkami i innymi pamiątkami, sącząc Changa i zajadając się pad-thai’em. Kilka przecznic dalej tworzyła się najnowsza historia Tajlandii. Zwolennicy byłego premiera Tajlandii Thaksina Shinawatry (czerwone koszule) ścierali się z jego przeciwnikami (żółte koszule) oraz studentami. Gazety donosiły o pięciu zabitych i ponad sześćdziesięciu rannych poprzedniego dnia. Na Bang Lam-phoo jednak nikt tego nie zauważył, władze zadbały o to, by turystów oddzielić od wydarzeń wysokimi barierkami i kordonem policji.

Jeśli kiedyś uda nam się na urlop w miejsce godne opisania, z pewnością podzielimy się z Wami wrażeniami. Póki co zapraszamy na bloga Rajskich  gdzie znajdziecie aktualne doniesienia z życia Kalasinu i nie tylko!

wtorek, 10 grudnia 2013

Same, same, but different..

Ponad rok minął od naszego ostatniego podróżniczego posta, a prawie dwa odkąd postawiliśmy nasze stopy pierwszy raz na tajskiej ziemi. Wiele zmieniło się w naszych życiach od tego czasu, co najważniejsze z punktu widzenia czytelnika tego bloga zmienił się nasz tryb podróżowania. Do Tajlandii udaliśmy się bowiem nie w celu rozpoczęcia kolejnej podróży naszego życia, lecz w celu rozpoczęcia dwutygodniowego urlopu od biurowej rzeczywistości. 

Od naszej ostatniej wizyty Bangkok niewiele się zmienił. Wciąż po ulicach dzielnicy Bang Lam-phoo obwieszonych niezabezpieczonymi przewodami elektrycznymi (tak, tak, zboczenie zawodowe…) pędzą różowe taksówki i wielobarwne tuk-tuki. Wciąż na skrzyżowaniach kłębią się hawkerzy sprzedający świeże soki z pomarańczy i granatów oraz pad-thai, a między nimi kręcą się turyści popijający piwo Chang i kupujący niezliczone pamiątki. 

Jednak kiedy wróciliśmy dokładnie do miejsca, gdzie nasza podróż się rozpoczęła, na mały plac na końcu ulicy Soi Rambutri, gdzie psychopatyczny taksówkarz wyrzucił nas na chodnik, gdyż nie potrafił zrozumieć, gdzie chcemy dojechać i kiedy przeszliśmy tą samą drogę od placu do naszego hostelu, zauważyliśmy, że Bangkok jednak się zmienił. Dwa lata temu Soi Rambutri wypełniona była plastikowymi krzesełkami i dość prymitywnie wyglądającymi barami, obleganymi przez pijanych back-packerów. Teraz restauracje nabrały bardziej zachodnich kształtów, a elegancko ubranych osób w wieku pół-średnim było co najmniej tyle samo co back-packersów. Również ceny wzrosły w porównaniu z poprzednim razem. Słowem jest tak samo, ale jednak inaczej. A może to tylko wrażenie…

Z Bangkoku, nocnym autobusem… eee… samolotem Air Asia udaliśmy się na południe Tajlandii. Air Asia jest w stanie zawieść turystę wszędzie, siatka połączeń krajowych tej linii jest gęsta jak shake owocowy sprzedawany na Kao San, a ceny biletów równie niskie. 

My wybraliśmy  połączenie do Krabi, podobnie  jak prawie ponad stu innych turystów. Z lotniska w Krabi daliśmy się porwać czyhającym na turystów przewoźnikom, którzy zawieźli nas do swojej centrali (w sam raz na tak długo, abyśmy  zdążyli kupić u nich obiad), a następnie do portu, skąd promem przedostaliśmy się na wyspę Koh Phi Phi Don.


Ko Phi Phi (czytaj Pi Pi) powitała nas pięknym słońcem, tłumem lokalnych hotelarzy oferujących swoje noclegi oraz stoiskiem poboru opłat za utrzymanie czystości na wyspie w wysokości 20 Batów (2 zł) za osobę. Biorąc pod uwagę jak wyglądała wyspa poza głównymi  uliczkami miasta, uważamy że opłata ta powinna zostać podniesiona do 100 Batów…

Pobieranie opłaty było jedną z miliona sztuczek, jakie mieszkańcy (?) wyspy stosowali, aby wyciągnąć od przebywających tu turystów jak najwięcej Batów. Phi Phi jest bowiem bardzo turystycznym miejscem, takim z którego podczas naszej poprzedniej podróży zapewne szybko byśmy uciekli. 


Tym razem jednak byliśmy tu nie w podróży, a na urlopie, dlatego postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać, tylko rozłożyć nasze blade d… ciała na leżakach i napawać się widokiem jednej z najpiękniejszych plaż Tajlandii.



Wyspa Phi Phi, a w zasadzie jej mniejsza siostra Phi Phi Leh, znana jest Wam być może z telewizji a konkretnie z filmu „The Beach” z Leonardo di Caprio (http://www.filmweb.pl/Niebianska.Plaza). Jeśli ktoś filmu nie widział, to nie zdradzając za wiele z jego treści, napiszemy że Phi Phi Leh zagrało odległą wysepkę, na którą trafia główny bohater filmu, i spotyka tam komunę hipisów. Komuna próbuje utrzymać istnienie wyspy w tajemnicy przed światem, tak aby nie sprowadziły się na nią tłumy pijanych turystów. No cóż, nie udało się…


Phi Phi Leh zobaczyliśmy z daleka podczas wyprawy nurkowej (nurkowanie średnie, ze względu na słabą widoczność 8-10 m, ale podobno przy dobrej widoczności nurkowanie jest tu bardzo dobre) i od razu odechciało nam się przypływać tu łódką w celu plażowania. Tłumy jakie gnieżdżą się na plaży Maya Bay przechodzą wszelkie pojęcie. Cała plaża zastawiona jest łódkami, a nieco dalej od brzegu stacjonują łodzie nurkowe oraz od czasu do czasu pojawia się prom wiozący gigantyczny tłum turystów…

Bohaterowie filmu byliby zdruzgotani. 

W związku z tłumami na Maya Bay, większość czasu spędziliśmy na plaży (kiedy świeciło słońce) oraz w miasteczku na Phi Phi Don (kiedy lało, a lało przez cztery z ośmiu dni…), obserwując turystów, pojąc się świeżymi sokami i piwem Chang oraz przetrącając raz na jakiś czas pad-thai lub smażoną rybkę (polecamy małą rodzinną restaurację Garlic przy wejściu na plażę!). 


Kiedy nie chciało nam się pić ani jeść, a słońca akurat nie było, udawaliśmy się na tajski masaż. Niektórzy mówią, że po tajskim masażu człowiek czuje się dużo szczęśliwszy, z tego powodu że masaż już się skończył. Jest w tym wiele prawdy. Masaż Tajski polega na niekończącym się zadawaniu bólu osobie masowanej i nigdy nie wiadomo czy będzie to ucisk palcem na łydkę, cios łokciem pod łopatkę, kopniak w okolice krocza, czy wyciąganie małego palca u stopy. Panie masujące zdają się być nieprzebraną kopalnią pomysłów na zadawanie cierpienia i są w tym niezwykle skuteczne. Mimo swoich niewielkich rozmiarów zdają się posiadać siłę uścisku norweskiego mistrza świata w siłowaniu się na rękę…



I tak – na nicnierobieniu - upływał nam czas na Koh Phi Phi przez osiem dni. Nudy prawda? Prawda i zapewne przez szacunek do Was nasi drodzy czytelnicy nie zdecydowalibyśmy się powrócić do relacjonowania naszych przygód na blogu, gdyby nie drugi etap naszego wyjazdu…